Beret w akcji Beret w akcji
334
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 14

Beret w akcji Beret w akcji Rozmaitości Obserwuj notkę 7

Wiesław Ryk ps. "Urwis" łącznik batalion "Sokół"

Jak zostałem łącznikiem mjr. "Sokoła"

27 lipca 1944 r., cztery dni przed wybuchem Powstania, obchodziłem moje trzynaste urodziny. Trudno mówić w tym wieku o dorosłości, jednak nie czułem się szczeniakiem. W latach okupacji dojrzewało się wcześnie i - tak jak większość mojego pokolenia - miałem już za sobą całkiem " dorosłe"  doświadczenia. Mieszkaliśmy przy ulicy Nowogrodzkiej pod numerem 5 i w kwadracie objętym odcinkami ulic: Bracka, Aleje Jerozolimskie, Krucza, Nowogrodzka, znałem wielu chłopaków obdarzonych fantazją, no i odwagą. Już od pierwszych miesięcy okupacji wytoczyliśmy "prywatną wojnę" Niemcom, folksdojczom i różnym podlizywaczom. Polegało to na tłuczeniu szyb w gablotach fotografów, którzy wystawiali w nich zdjęcia mundurowych Niemców, lub wylewaniu w kinach podczas seansu śmierdzących substancji. W tej dziecinnej zabawie było jednak coś tragicznie dorosłego: ryzyko. Niemcy nie odróżniali małych od dużych "bandytów" i od poważnych konsekwencji ratowały nas zmniejszone gabaryty ciała, do których trudniej było trafić - no i błyskawiczne znikanie z miejsca akcji, co zawdzięczaliśmy doskonałej znajomości terenu.

Naszą "niepodległościową" działalnością zainteresował się na szczęście trochę starszy i bardziej odpowiedzialny od nas "druh Witek" - Jerzy Piątkowski. Zostaliśmy ujarzmieni i włączeni do "Szarych Szeregów". Oznaczało to poważne szkolenie: topografia, sygnalizacja, pierwsza pomoc. Miasto powinniśmy poznać na wylot, umieć wszędzie dotrzeć, znać szlaki komunikacyjne, trasy tramwajowe, przystanki kolejek dojazdowych. Byliśmy już cząstką potężnej organizacji, która czekała na dogodny moment, aby wyjść z podziemia. Z dumą wybrałem sobie pierwszy pseudonim: zostałem "Kobrą".

Oprócz zajęć konspiracyjnych chodziliśmy do normalnej szkoły podstawowej. "Normalna" była tylko dlatego, że uzupełniały ją tajne komplety. W mieszkaniu naszej przezacnej nauczycielki, pani Jóźwiakowej, uczyliśmy się historii, geografii i języków obcych. Aż strach pomyśleć, na co wyroślibyśmy bez tego "tajnego wychowania".

Poza szkoła i harcerstwem miałem jeszcze trzecie zajęcie. Wiązało się ono z naszym sąsiadem, mieszkającym nad nami na pierwszym piętrze - Władysławem Prus - Olszowskim.

Pan Władysław z żoną, Żenią Magierówną, sprowadzili się na Nowogrodzką w okresie tworzenia warszawskiego getta; w 1941 roku, zamienili mieszkania z dwiema starszymi Żydówkami, które musiały przenieść się za mur. Już wkrótce doszło do bliższych kontaktów z  naszą rodziną, najpierw z moim ojcem. Obaj panowie byli w podobnym wieku i mieli dużo wspólnych tematów. Ojciec był chorążym w Korpusie gen. Dowbór - Muśnickiego, w końcu wojny łącznikiem  pomiędzy nim i gen.Hallerem. W pokoju na honorowym miejscu wisiały wykonane na jedwabiu portrety obu generałów z dedykacjami napisanymi czarnym tuszem (spaliły się wraz z domem w Powstaniu...). Pan Olszowski również wojował na wschodzie i doszedł do stopnia rotmistrza. Muszę powiedzieć, że mnie pan Władysław już wkrótce polubił i często zapraszał do siebie. 3- pokojowe duże mieszkanie dosłownie oblepione było "akcesoriami konnymi" i trofeami hippicznymi.

Konsekwencją patriotycznej znajomości ojca z panem Władysławem było to, że nasze mieszkanie stało się wkrótce konspiracyjnym lokalem dla zebrań i kolportażu podziemnej prasy. Mnie jako doświadczonemu harcerzowi przekazywano rolę "czujki": w czasie zebrań do moich obowiązków należała obserwacja ulicy i podwórza.

Pewnego dnia - było to w lecie 1943 roku - p. Władysław zapytał mnie, czy umiem pływać. Nie umiałem, więc obiecał, że mnie nauczy. Zabierał mnie na przystań Yacht- Clubu. Spędzałem tam nieraz kilka godzin. Po kąpieli robiliśmy małe wyprawy żaglówką - ale często żaglówka ta, zakotwiczona w pewnej odległości od brzegu, była miejscem konspiracyjnych spotkań. Przy takich okazjach moja funkcja polegała na pilnowaniu z brzegu, czy nie pojawia się jakieś zagrożenie. W razie nalotu miałem umówiony system alarmowania. W czasie obchodu lub deszczu nie było to przyjemne, zwłaszcza gdy zebrania się przeciągały. Poznałem wtedy wielu uczestników tych spotkań, należał do nich m.in. Morozowicz ("Janek") i Kaniewski ("Nałęcz").

Od p. Władysława otrzymywałem również inne polecenia. Pod wskazany adres doręczałem różne "trefne" przesyłki, listy itp. Na takie okazje przydzielał mi swój rower "balonówkę", przedmiot chłopięcych marzeń.

Cdn.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości