Beret w akcji Beret w akcji
411
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 140

Beret w akcji Beret w akcji Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 39

Jerzy Rakowiecki pchor. "Butrym" III zgrupowanie "Konrad" 3 kompania 1138 pluton

Atak na wiadukt mostu Poniatowskiego

Kiedy z końcem lipca pogotowie powstaniowe zostało odwołane, mój młodszy brat, Romanek, i ja nie powróciliśmy już do domu w al. Jerozolimskie. Obaj nie chcieliśmy drugiego pożegnania z rodzicami, baliśmy się tego. Matka wiedziała o wszystkim, znała nawet nasz adres konspiracyjny, ale z ojcem było zupełnie inaczej. Ojciec nie wiedzial o niczym, niczego się nie domyślał, stan jego nerwów był od dawna fatalny, od miesięcy nie wychodził na miasto. Bojąc się pożegnania z nim, wyszliśmy z domu, kiedy jeszcze spał.

Nasza kwatera była w Śródmieściu, przy ul. Nowogrodzkiej. Właśnie tam zdarzyła się pierwsza wojenna i zabawna przygoda. Ponieważ zabronione były głośne rozmowy na kwaterze, więc porozumiewaliśmy się szeptem i tylko w razie istotnej potrzeby. W pewnej chwili podeszła do mnie sanitariuszka "Hanka" i, trzymając w wyciągniętej ręce puszkę blaszaną, tak jak trzyma się za ogon śmierdzącą rybę, powiedziała:

- Panie podchorąży, melduję, że tp syczy.

- Co syczy?

- No, ta sidolka... (tak również nazywaliśmy filipinki, czyli granaty własnej produkcji).

Zgłupiałem, tego nie było w żadnej instrukcji, tegośmy "nie brali" na zajęciach. Odruchowo wyrwałem "Hance" to syczące ścierwo z ręki. Ale co z tym robić? Mieszkanie pełne chłopaków, jak wybuchnie - będzie marmolada. Staliśmy w przedpokoju, najbliższe drzwi prowadzily do ubikacji, uchyliłem więc te drzwi i wsadziłem tam rękę z tą cholerną, syczącą jak karbidówka, puszką. Stałem rozkraczony z wypiętą pupą, drugą ręką domykając na siłe drzwi. Musiało to dość zabawnie wyglądać, bo wszyscy, nie wyłączając "Hanki", krztusili się od śmiechu.

Byłem święcie przekonany, że nic mi się stać nie może. I rzeczywiście dopiero dwa miesiące później zostałem ranny w nogę. Potwierdziło się, że nawet w sytuacjach ekstremalnych nie ma innych reguł jak ta,że reguły nie istnieją lub że są bardzo kapryśne... Kubuś fatalista, ten cudowny diderotowski Kubuś, zawsze stwierdzał, że wszystko jest zapisane tam w górze, nic na to nie poradzisz, człowieku!

W godzinie "W" zebralismy się w gmachu jakiegoś "amtu" (Urząd Planowania?) na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich*. Większość biurowych pomieszczeń była już pusta, nieliczni urzędnicy spiesząc się pakowali swe teczki, składając jakieś papiery. Leżeliśmy na podłodze, a jeśli lekko unioslo się głowę do parapetu okna, widać ich było dokładnie. Naprzeciwko mnie jakiś wypłowiały, łysiejący facet ziewnął przeraźliwie. Za daleko, żeby to usłyszeć, dość blisko,by to zobaczyć. Złapałem się na odruchu - sam też ziewnąłem. Może to po prostu nerwy?

Kierunek naszego uderzenia miało stanowić Muzeum Narodowe, ale w ostatniej chwili zmieniono na wiadukt mostu Poniatowskiego. Nasze uzbrojenie było słabe: 1 rkm  "Bren" z 12 magazynkami, 1 pm, 1 kb, około 10 sztuk broni krótkiej, 200 granatów ( w większości naszej produkcji) oraz 65 butelek z benzyną. Było to niewystarczające, żeby zdobyć silnie broniony wiadukt, tym więcej, że pluton 1140 uderzał z ulicy Solec i łączność między nami została przerwana.

Moje pożegnanie z Romankiem było krótkie i właściwie żadne. Nie było ani czasu ani ochoty na ściskanie się. Zresztą dlaczego mielibyśmy się ściskać? Szliśmy całym plutonem, w jednym kierunku, dojednego celu, na przyczółek mostu Poniatowskiego, gdzie z różnych stron uderzało nasze Zgrupowanie. wybiegaliśmy szybko, zgrabnym sznureczkiem, drużynami, jak nas uczyli. Romanek stał na dole, przy furtce i odprawiał oddziały. Pełnił od niedawna funkcję z-cy dowódcy naszego plutonu 1138 i takie właśnie miał pierwsze swe zadanie. Powiedzieliśmy sobie:

- Cześć!

- Cześć! Trzymaj się!

Już go nigdy nie zobaczyłem, nawet martwego. Zawsze o nim myślę - Romanek, był najmłodszy w rodzinie, beniaminek. Roman to był nasz dziadek, zmarł tuż przed wojną, w czerwcu 1939 r. Zmarł mając prawie 84 lata. Gdy Romanek zginął, nie zdążył dożyć 19 lat. Miesiąc zabrakło.

Wybiegając na ulicę, w stronę wiaduktu,nakladaliśmy powstańcze opaski. Naprzeciwko, po drugiej stronie Alej, na schodkach do restauracji (której dziś nie ma) pojawił się kelner w białej kurtce:

-Panowie, o rany, panowie, co wy robicie! Jak rany!

Szybko schował się i zatrzasnął drzwi. Dojrzałem to kątem oka. Po jezdnijuż świergotały kule, chyba odezwała się obsada Muzeum Narodowego? Zdążyłem jeszcze zobaczyć worki z piaskiem w oknach Muzeum, ale nad nimi ani jednego hełmu; może przywarowali, może podpuszczali nas na most, żeby wziąć nas w dwa ognie? W ostatniej chwili część chlopców zbiegała w dół, pod wiadukt od ulicy Smolnej. Ci, którzy nadbiegając nie wykonali tego manewru, ginęli natychmiast, niektorzy skakali przez balustradę. Opasły żołnierz ze szmajserem dostał serię, zawisł na tej balustradzie i po chwili jak wór osunął się w dół... Zdołałem cisnąć nową filipinkę, nawet nie zdążyłem wystrzelić. To wszystko było jak krótkie westchnienie. Ktoś pociągnął mnie za rękaw, strzelanina zupełnie bezładna, chłopcy coś krzyczeli, nie wiem co, znalazłem się pod wiaduktem. Pierwsza bitwa? Ależ to nie była bitwa, byliśmy po prostu rozstrzeliwani. Taktyki walk ulicznych uczyliśmy się później i ci,którzy przeżyli, nauczyli się jej późno lecz dobrze.

W Alei Trzeciego Maja wpadliśmy do jakiejś bramy pełnej wystraszonych cywilów. Ktoś zawołał za moimi plecami:

- Panie Jurek, co pan tu robisz, jak Boga mego...

Za mną stał niejaki Koprowski, który był intendentem w Izbie Rolniczej, gdzie pracowałem dla "ausweisu", był to tzw. swój chłop, alenasze kontakty były raczej służbowe, więc nie miałem pojęcia, że mieszka tu ze swoją rodziną. Podszedł Zbyszek.

- O rany, to i pan Gasparski?

Zbyszek był również z naszego biura na Filtrowej, nie tak dawno temu ściągnąłem go do swojej drużyny. Miał pseudonim "Trep" może dlatego, że lubił wędrować (później zawędrował aż do Berlina, skad wrócił w randze kapitana). Tymczasem był moim podwładnym i przyjacielem. Koprowski zagarnął nas do swego mieszkania na trzecim piętrze. W nocy słyszeliśmy silny i bliski ostrzał z broni maszynowej. Nie wiedzieliśmy co się dzieje z chłopcami, gdzie jest Romanek, nie wiedzieliśmy nic. Koprowski postawił bimber, była sałatka z pomidorów, nie mogliśmy nic przełknąć. Chcieliśmy się przedostać na tyły Alei Trzeciego Maja przez mur oddzielający podwórka i dalej na Powiśle, ale wokoł byli już Niemcy.

W tym czasie blisko nas, przy tej samej ulicy, w gmachu Wedla, broniły się resztki naszego oddziału otoczone przez Niemców.

 

 

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura