Beret w akcji Beret w akcji
192
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 151

Beret w akcji Beret w akcji Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Eugeniusz Boratowski ps. "Kiemlicz" bat. "Bełt" komp. "Skiba"

Placówka Aleje Jerozolimskie nr 9

Na nasz stary odcinek Alej wróciliśmy 16 września. Wróciliśmy jednak nie na róg Brackiej,lecz w ruiny domu nr 9 obok apteki Gessnera. Na placówkę wchodziło się od Nowogrodzkiej 6a przez wykutą dziurę w murach.

Doświadczenie kilku ubiegłych tygodni wykazało, że najbezpieczniej jest na pierwszej linii frontu. Tu, w pobliżu pozycji niemieckich, a przede wszystkim tunelu kolejowego, nie leciały na głowę bomby lotnicze i pociski działa kolejowego. Od granatników zaś chronił nas labirynt wypalonych murów.

Pluton postanowił zatem, że mieszkać będziemy w piwnicach bezpośrednio przy stanowiskach ogniowych oraz w suterenie na Nowogrodzkiej 6a. Ściągnęliśmy więc, skąd tylko się dało, jakieś tapczany, materace, koce.

Od drugiego września nie było już chleba. Pozostałe zapasy rozdzielono między oddziały. Odtąd każdy pluton miał żyć własnym staraniem. My urządziliśmy stołówkę w parterowym mieszkaniu oficyny Aleje 9. Tę oficynę od pożaru ocalił kiedyś plutonowy "Grot" z kompanii "Budzisza".

Piec kuchenny nawet działał, drzewa w rumowiskach było dużo, był stół, jakieś stołki i krzesła, no i były też nasze dziewczyny, łączniczki i sanitariuszki, ostatnio przydzielane na stałe do plutonów. Poza funkcjami typowo wojskowymi potrzebne były plutonowi do prowadzenia gospodarstwa.

Nam przydzielono te, które od dawna już z nami chodziły na wszystkie akcje, a więc łączniczki: "Medyczkę", "Mariannę", "Wróbelka" i "Mirkę", no i trzy sanitariuszki: "Armidę", "Teresę" i "Ewę". One też zostały zakwaterowane obok nas. Do szczęścia brak nam było tylko surowca na potrawy.

W pierwszym okresie Powstania mieszkańcy mieli spore zapasy żywności i chętnie dzielili się nimi z wojskiem. Po pewnym jednak czasie wojsko musiało przejść na własny wikt. We wrześniu jedynym dostępnym źródłem żywności były już tylko przepastne piwnice browaru Haberbusch i Schiele i nagromadzony w nich jęczmień.

Do transportowania tego jęczmienia dowództwo Śródmieścia zorganizowało specjalną służbę "słoni". Oddział ten kwaterował na ul. Hożej, w dawnym komisariacie policji, naprzeciwko wylotu ul. Ks. Skorupki.

W oddziale "słoni" służyli ludzie, dla których nie wystarczało broni. Każdej nocy karawany przenosiły worki z żywnością przez ostrzeliwane ulice, podziemne przejścia, kanały. Straty w karawanach były duże, toteż służba w nich była traktowana na równi ze służbą w oddziałach walczących.

Z uwagi na sprawy zywnościowe naszego plutonu "Jur" kilka razy organizował oddziałową, naszą własną karawanę z chłopców nie mających akurat służby. Brali oni worki i uzyskawszy odpowiednie przepustki szli na drugą stronę Alej, gdzieś na Wronią czy Krochmalną po jęczmień.

Połowę tego co przynosili (taką "mniejszą" połowę) "Jur" oddawał dowództwu batalionu, a resztę naszym dziewczynom. Te jednak wcale nie były zadowolone. Stwierdziły, że do pełni szczęścia potrzebny im jest jeszcze duży młynek do kawy, przy pomocy którego z jęczmienia bedzie można robić kaszę. Mieliśmy takiego specjalistę od przeszukiwania piwnic w spalonych domach. "Żegota" się nazywał, Janusz mu było na imię, miał stopień strzelca i chodził w prawdziwym cylindrze.

I znalazł ten "Żegota" odpowiedni młynek. To było całe młynisko przykręcane do stołu.

Gdy przychodziliśmy do naszej stołówki na posiłek, to dziewczyny serwowały nam zawsze dwa dania. Nieodmiennie takie same, niezależnie od pory dnia: na pierwsze każdy musiał skręcić dwa młynki jęczmienia na kaszę, a na drugie zaś dostawał miskę ugotowanej kaszy.

Skąd te dziewczyny brały wodę do gotowania, tego doprawdy nie wiedzieliśmy. Bo w kranach jej nie było.

Na pewno zastanawiające jest, dlaczego zamiast o bohaterskich walkach, staczanych przez pluton z wrogiem, wspominam przede wszystkim o żarciu? A no, bo to było wówczas dla nas bardzo ważne, bo byliśmy już bardzo wygłodzeni.

Zresztą o czysto wojskowej stronie naszego żywota w Alejach pod 9-tym też będzie, tylko najpierw skończę sprawę żarcia taką historyjką.

Jęczmień podawany trzy razy dziennie, bez względu na postać, powodował biegunkę. My i tak mniej na to chorowaliśmy niż inni, bo kiedyś, na początku, dziewczęta zarekwirowały nam znalezione w ruinach apteki Gesnera czerwone wino wytrawne i teraz leczyły nas tym winem - to po pierwsze.

A po drugie, to wtedy, gdy nie staliśmy na placówce w Alejach pod 9-ką, stawiano nas w bunkrze Aleje 17 przy wejściu do przekopu.

Teraz po trzecie: właśnie stałem w tym bunkrze z kolegą z Ratusza "Miriamem", gdy z tunelu wyszła jego przedpowstaniowa sympatia Marysia Rudnicka, obecnie łączniczka u "Barrego". Oczywiście radość niebywała. Nagle "Miriam" przerywa powitania, wciska karabin Marysi w ręce, mówi "przepraszam, muszę", i ściąga portki i ... choruje.

Takie to niespodzianki jęczmień sprawiał!

Zresztą nie tylko jemu.

Cdn.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura